• Dzisiaj jest czwartek, Maj 20, 2021

Wędrówka (2)

chlopiec
Alfred Kampa
Listopad23/ 2015

Przez chwilę stał porażony olśniewającą czerwienią. Przed nim aż po horyzont rozpościerały się bezkresne połacie pól. A nad nim aż po brzegi Wszechświata górował rozświetlony błękit nieba. Padł na kolana przed tym bogactwem, nie mogąc uwierzyć, że go dostąpił.

– Wróciłem… Dziękuję – wyszeptał spierzchniętymi wargami i nagle poczuł się bardzo zmęczony.

 

Wędrowiec wszedł na porośniętą kwiatami polanę. Świeże, czyste powietrze i zapach ziół dodały mu sił. Nie czuł już lęku. Siedział na pniu powalonego dębu i odpoczywał, upajając się ciepłem wschodzącego słońca.

W pewnej chwili poczuł dojmujący głód. Poszukał więc suchych kawałków drewna, a potem starannie ułożył je w stos, wsłuchując się przy tym w tętniące na łące życie. Z oddali dobiegły go odgłosy przypominające szemrzące pluskanie wody. Nie mylił się. Na skraju polany snuł się niewielki strumień, wypływający zapewne z pobliskich gór.

Mężczyzna podszedł bliżej. Pomiędzy kamieniami wiła się krystalicznie czysta woda. Zanurzył w niej dłonie i uniósł je nad głowę. Krople spadły mu na twarz, a on spijał je spragnionymi ustami. Woda miała smak powracającego życia i odradzających się sił, lepszy od smaku wszystkich innych napojów. Z przewieszonej przez ramię torby wyłuskał poobijany blaszany kubek, pamiętający wiele lat tułaczki, i zaczerpnął jej trochę. Pił wolno, łyk po łyku, delektując się życiodajnym płynem. Potem ponownie nabrał wody do kubka i wrócił na polanę.

Zdjąwszy torbę, zaczął z niej wyjmować swoje skarby i układać na pniu. Z jednego z zawiniątek wysupłał zapałki. Kucnął obok przygotowanego wcześniej drewna i ostrożnie rozniecił ogień. Wśród trzasków suchych gałązek w górę wzbiła się smużka dymu, kreśląc szlak pomiędzy grubymi, połamanymi konarami. Przez kilka minut umiejętnie doglądał rozpalającego się ogniska, co jakiś czas dokładając odpowiednie kawałki drewna. Kiedy zyskał pewność, że nie zgaśnie, z wprawą umieścił na nim kubek z wodą, po czym ruszył w zaciszne obszary polany, szukając po drodze liści i kwiatów ziół, pokrytych jeszcze poranną rosą.

Gdy wrócił woda w kubku już wrzała. Wsypał do niej kilka, drobnych koszyczków rumianku, suchy kwiatostan dziurawca i garstkę sobie tylko znanego ziela, a potem odwrócił się w stronę pól i patrzył na poruszane wiatrem trawy. W końcu ujął w dłoń kolejne zawiniątko. Spod skrawka lnianego płótna wyłoniła się pajda chleba. Uczyniwszy znak krzyża, przełamał ją na pół. Jedną część ponownie zawinął w lnianą szmatkę i schował do torby, drugą zjadł z namaszczeniem, popijając wywarem z ziół.

– Znowu jestem… – wyszeptał, gdy skończył posiłek.

Zamyślony spakował wszystkie swoje skarby do torby. Podszedł do dogasającego ogniska, dołożył gruby konar, podsuwając nim żar bliżej dębowego pnia, po czym przygotował sobie liche posłanie z suchych traw i liści. Leżąc, ogarnął się krótką, szmacianą derką, pod głowę podłożył torbę i w jednej chwili zasnął.

*

Było popołudnie. Słońce mocno przygrzewało. Wędrowiec obudził się obok wygasłego już ogniska. Czuł w sobie przypływ nowych sił. Nagle nabrał ochoty na obmycie sponiewieranego nocną wędrówką ciała. W pamięci wciąż miał strumień, z którego pił rankiem. Wstał więc i poszedł na skraj polany.

Rozbierał się powoli, starannie składając ubranie, tym wolniej, im łachman bliższy był ciała. Wreszcie stanął zupełnie nagi i bezbronny, jak posąg, chociaż daleko mu było do posągowych kształtów. Popatrzył na odbicie swojego ciała w lustrze wody. Dobrze wiedział, że to ciało to jego jedyny dom – najpiękniejszy dom jego duszy. Schylił się i spojrzał na widoczną w wodzie twarz. Była na przemian zmęczonym obliczem starca i pucułowatą twarzyczką dziecka.

Obmywał się pieczołowicie, począwszy od głowy, a skończywszy na stopach. Chłód przeniknął jego ciało, zahartował je i wzmocnił. Dokonawszy oczyszczenia, pełen werwy wybiegł ze strumienia. Czuł się jak nowo narodzony.

Mężczyzna wrócił na polanę, dokładnie posprzątał po sobie, dogasił żar w ognisku. Powiązał sznurkiem przepocone gumowce i przytroczył je u boku, po czym podwinął nogawki spodni. Odmówił krótką modlitwę, dziękując leśnej polanie za gościnę, a potem przewiesił torbę przez ramię i ruszył dalej – przed siebie, w bezkres traw, rozkoszując się ich dotykiem pod bosymi stopami. Minąwszy równinę, udał się na północ, w stronę morza.

Kiedy tak szedł myślał o ludziach, których spotkał na swojej drodze, i usilnie próbował  przypomnieć sobie, skąd zna twarze, które widział w zwierciadle strumienia – twarz starca i twarz dziecka. Pamiętał, że oglądał je często, że był z nimi blisko.

Wreszcie przypominał sobie.

– Przecież to moje twarze… – wyszeptał. A jego dusza otworzyła się tak, jak w nieskończoność otwiera się Wszechświat. Połączyła się z nim.

Wędrujący człowiek nie czuł się już osobny i zagubiony. Nagimi stopami dotykał ziemi i nie brakowało mu niczego.

 

Zdjęcie na licencji: Creative Commons

Copyright © by Alfred Kampa

Twój adres e-mail nie będzie publikowany. Musisz zaznaczyć pole *

Możesz użyć takich HTML tagów i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>