• Dzisiaj jest niedziela, Maj 23, 2021

Bliżej południa (1)

Blizej poludnia
Katarzyna Fedyk
Marzec27/ 2016

Im bliżej południa, tym silniejsze miałam wrażenie, że słońce się zatrzymało, że powoli staję się podobna do bąbla w rozgrzanym naczyniu. Byłam bez przerwy spragniona, zlana potem, a T-shirt z cienkiej bawełny kleił się do mojej skóry. Przenikał w głąb ciała błękitno-szary napis: Where am I? Jak hormon krążył w krwiobiegu. W dwóch butlach kończyła się woda sodowa, po soku pomarańczowym nie było już śladu. Chcąc nie chcąc myślałam instynktownie: trzeba wyjść z domu, trzeba wejść w popołudniowe piekło, trzeba iść do najbliższego sklepu.

Zamknęłam więc okna wychodzące na ogród. Te na piętrze, od strony ulicy, zostawiłam uchylone. Wsunęłam bose stopy w białe tenisówki i otworzyłam drzwi. Już prawie objął mnie żar bezchmurnego nieba, gdy nagle zadzwonił telefon. Ten stacjonarny, który przeważnie milczał, od roku albo dłużej stopniowo odchodząc w niepamięć. Najpierw pomyślałam, że to nic ważnego, może dzwonią z ofertą, z reklamą. Po chwili cofnęłam się, podbiegłam do szafki, na której stał aparat. Odebrałam.

– Słucham.

Cisza.

– Słucham! – powtórzyłam.

Z ciszy niespodziewanie wyłonił się trzask. W prawym uchu zabrzmiał jak wielki wybuch. Potem usłyszałam niezrozumiały szept, a zaraz po nim zegar w pokoju wybił południe. Wszystkie te dźwięki następowały tuż po sobie, w miarę sensownie. Zlały się w jedną, wręcz nieprawdopodobną melodię. Taką, że aż mi tętno trochę oszalało i nie wiedziałam, co zrobić, co powiedzieć. Zdaję się, że sięgnęłam po szklankę z wodą. O tak! Przedtem odetchnęłam głęboko.

Przekładając słuchawkę z prawej do lewej ręki, zastanawiałam się kto jest po drugiej stronie i czy to żart, czy rzeczywiście ktoś próbuje się ze mną skontaktować.  

– Marek? – spytałam, wyobrażając go sobie w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu. – Gdzie jesteś?

Nic.

Niby nic, bo z jednej strony liczyłam na odpowiedź, niemalże zastygłam w oczekiwaniu, a z drugiej – byłam poruszona własnymi słowami. A przecież wypowiedziałam je bez szczególnego akcentu, lekko, spontanicznie, pospiesznie. Nie powinny były trafić w czułe miejsce. Tymczasem przepłynęły tam i z powrotem, i dotarło do mnie ich echo. Przebiło się przez twarde warstwy przeterminowanych myśli, zmieniając wewnętrzną przestrzeń, odbierając to, co jeszcze przed chwilą uznawałam za realne, ważne.

Przestraszyłam się. Lecz kto by chciał dobrowolnie tracić czas na strach. Albo nie boże oglądać go tak, jak ogląda się opus magnum wielkich światowych twórców. Na pewno nie ja! Znałam prostsze rozwiązania, mniej czasochłonne, mniej bolesne. Przyjmowałam je z zamkniętymi oczami. Przynosiły ulgę, spokój. Co prawda, czasem niepełny i nie taki, jakiego bym sobie oraz innym ludziom życzyła. Pomimo to nie narzekałam. Bo i po co? Żyło mi się całkiem, całkiem – ani źle, ani dobrze. I to mi wystarczało, więc bez względu na to, co było lub jest, chciałam, żeby tak zostało na zawsze.

Jednak tamtego popołudnia „zawsze” się nie udało. Nie pierwszy raz zaskoczyła mnie odmienna rzeczywistość. Nie znałam jej dobrze, prawdę mówiąc, niewiele albo nawet wcale. Dawniej przenikała częściej, przepełniała mnie czasem, a ja robiłam się grubsza, cięższa, powolniejsza. Na ogół przedzierała się w nocy lub nad samym ranem i najpierw rozkładała na łopatki upragnioną lekkość, potem uporządkowaną codzienność. Zdarzało się też, aczkolwiek rzadko, że całkowicie opuszczały mnie siły, czułam się wyczerpana, z niechęcią wstawałam z łóżka. Przyjeżdżała wtedy moja przyjaciółka, Helena.

– Kochana, jasność prześwietla człowieka na wylot – mówiła. – Tak więc po cholerę się z nią mocowałaś?

Prawdę powiedziawszy nie wiedziałam. I nie rozumiałam, dlaczego przyjaciółka pastwi się nade mną, powtarzając uporczywie to samo pytanie. Kilka razy wykrzyczałam w gniewie:

– Odpowiedź mam głęboko… gdzieś!

Byłam nieznośna, lecz Helka nic sobie z tego nie robiła. Co najwyżej nieznacznie unosiła brwi do góry, jakby chciała mi powiedzieć: „naprawdę?!”, albo „kochana, pora już poszukać gdzie”. Potem nadal gotowała ten swój rosół na warzywach z działki pani Zosi i na mięsie pochodzącym z chowu ekologicznego. Gdy w garnku delikatnie bulgotał wywar, podśpiewywała Cohena: „Alleluja, Alleluja”. Wtórowałam zgodnie z tym, co czułam – zawodziłam raz po raz głośnym płaczem. Nawet jakoś specjalnie się temu nie dziwiła. W szlochaniu widziała jedynie progres.

Po południu stawiała na stole pełny talerz, mówiąc:

– Kochana, czas spojrzeć prawdzie prosto w oczy!

Spoglądałam. Obejmowałam wzrokiem, ale tylko oczka w rosole. No a Helka siedziała obok, pijąc spokojnie ulubioną kawę. Czekała? Na prawdę dawała mi dużo czasu.

 

Zdjęcie na licencji: Creative Commons

Twój adres e-mail nie będzie publikowany. Musisz zaznaczyć pole *

Możesz użyć takich HTML tagów i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>